Tomasz Łabuda Tomasz Łabuda
228
BLOG

Niewinna historia przejazdu środkiem komunikacji miejskiej

Tomasz Łabuda Tomasz Łabuda Osobiste Obserwuj temat Obserwuj notkę 3

Chciałbym podzielić się z Wami zdarzeniem, historią, która mi się przydarzyła wczoraj. Moją intencją jest przekazać stan, w jakim obecnie się znajduję i wartości, którymi staram się kierować obecnie. I mam dużą nadzieję,  że to uczucie będzie we mnie kwitnąć i utrzyma się mnie jak najdłużej. Nie jest dla mnie istotne, czy uwierzycie w prawdziwość tego zdarzenia, nie to jest moją intencją. Chcę przekazać myśl, sens. I na niej się skupmy.

Wszedłem właśnie do pośpiesznej linii autobusu i skierowałem swe myśli ku automatowi biletowemu. Nie lubię jeździć na gapę, zawsze staram się mieć przy sobie bilet, a w takie dni i o takiej porze jak wówczas niemal zawsze je kasuje. Mam wtedy spokój ducha i nie martwię się, że złapie mnie kanar o co nietrudno. Staram się unikać stresujących i kłopotliwych sytuacji, nie czuje się w takich najlepiej. Dlatego rozsądek kazał mi kupić, a potem skasować bilet.

Jednak tym razem zostałem ofiarą złośliwości rzeczy martwych. Albo tej gorszej, ludzkiej. Nie wiedzieć czemu moja karta kredytowa od pewnego czasu ma problemy z obsługą zbliżeniową w tych automatach. Może mi coś zablokowali w banku, nie wiem. W każdym sklepie mogę płacić w ten sposób, tylko MPK ma z tym problem. Dlatego w środkach komunikacji miejskiej muszę kartę bankomatową włożyć bezpośrednio do automatu. Złośliwość, która mnie spotkała polegała na tym, że w środku szczeliny była mała moneta, która nie pozwalała mi zapłacić za bilet. Skutecznie blokowała moją kartę, ku mojej rozpaczy. Zakłopotałem się. Przez moment próbowałem jakoś tę monetę wyciągnąć, jednak ta, złośliwa, blokowała dalej, zdając się szczerzyć zęby ku swej radości, a mej rozpaczy. Pomyślałem o scyzoryku, którego wówczas przy sobie nie miałem. Mógłby mi pomóc w moich staraniach o zapłatę za bilet, jednak noszę go w plecaku. A plecy miałem tego popołudnia wolne od jakiegokolwiek ciężaru. Zatem musiałem odejść od automatu na tarczy, zwłaszcza że za mną zaczęła się tworzyć kolejka i nie miałem już zbyt wielkiego pola manewru, aby zrobić następne podejście w walce o mój bilet.

Na odchodne spytałem jeszcze starszego pana, który swój bilet przejazdu wkładał do kasownika, widziałem wszak że miał ich więcej. Jednak, niestety, ja nie miałem dla niego odliczonych pieniędzy za niego, on zaś nie miał w jaki sposób wydać mi siedmiu złotych z moich dziesięciu, które mogłem mu zaoferować. Koniec końców byłem zmuszony jechać na gapę, mimo najszczerszych moich intencji. Stanąłem przy drzwiach, zatracając się w mało istotnych sprawach dnia codziennego.

I gdy tak jechałem, mając głowę gdzieś w innym świecie, zauważyłem tego, którego tak się obawiałem. Przy przystanku na ulicy Wyszyńskiego szykował się do wsiąścia kanar. Charakterystyczne wdzianko, na szyi widniała smycz, miał także rozpoznawalną torbę na ramieniu. No, poczułem się dość nieswojo w tym momencie. Jednak zdroworozsądkowo pomyślałem co robić. Ustawiłem się w kolejce do automatu, razem z innymi osobami, które także nie miały swoich biletów. Plan był taki, że bilet chce kupić, jednak "no sam pan widzi, że próbuję, a maszyna jest złośliwa i co ja na to zrobię"? Nie miałem w zasadzie innego wyjścia. Nie śpieszyłem się ku temu, wpuściłem ludzi przed siebie, aby mogli dokonać zakupu. Przecież ja swojego i tak nie kupię, więc nie ma sensu opóźniać ten proces u innych.

Gdy już stałem bezpośrednio przy automacie i udawałem głupka (z pewnością na twarzy tak czy tak miałem wypisane zakłopotanie i bezradność; w końcu istotnie to odczuwałem w tym momencie) pewien chłopak (nie wiem czy to określenie jest celne; był mniej więcej w moim wieku, zatem pozwolę sobie go tak nazwać), który jak sam mówił, widział moją wcześniejszą batalię z automatem, zaproponował mi kupienie biletu.  Nie mogłem nie skorzystać z tej propozycji. Jednak nie lubię też dostawać coś za nic.

Wyciągnąłem z portfela 10 złotych i wcisnąłem mu je w rękę. Tym razem to nie ja byłem zakłopotany. Zapewne nie spotyka się on zbyt często z taką reakcją. Widziałem, że nie wiedział co powiedzieć, było mu głupio. Mówił "to zdecydowanie za dużo, niech pan to weźmie z powrotem, to ja panu wydam...". Powiedziałem wtedy do niego "ale ja panu tego nie płacę za bilet przecież". Widziałem jego zdziwienie na twarzy, dalej się kłopotał. Wtedy ciągnąłem temat: "to jest pieniądz. On nie ma wartości". I istotnie, nie o pieniądze tu chodzi. To jest tylko papier, sam w sobie nie jest, nigdy nie może być wartością (o czym wielu nie wie, kiedyś o tym napiszę; tak naprawdę to chciałem już wczoraj poruszyć ten temat, jednak za dużo się w tzw. międzyczasie przydarzyło żebym o tym teraz pisał. Jest to za mało istotne w tym momencie, nie zaprząta to teraz absolutnie mojej głowy). Złapałem go przy tym za rękę, aby moje słowa wybrzmiały i poczuł to w sobie. Żeby przez pewien moment był członkiem mojej fali, dostrzegł ją. Chciałem przekazać mu coś więcej, niż nominał, który nie miał dla mnie wtedy żadnej wagi. Chodziło mi o Energię. Dobrą. Żeby mógł uśmiechnąć się wewnętrznie, spojrzeć sam w siebie i żeby mógł na swój temat powiedzieć, że zrobił dobry uczynek. Ale żeby widział też, że świat to dostrzega. I nagradza. A gdy się to dostrzega, to ta nagroda jest dużo większa niż nam się zgoła wydaje.

Po tym dialogu odszedłem na kilka kroków, nie chciałem wzbudzać w nas zakłopotania tą historią. Jednak gdy wysiadałem, to pragnąłem jeszcze raz spojrzeć się na niego z uśmiechem. Jeszcze raz mu podziękować, wynagrodzić jego dobroć. Sam stałem się wygranym, beneficjentem tej sytuacji. Bo przekazując Energię jemu, wytworzyłem ją też dla siebie. (Zapewne widzieliście kiedyś komiksy z Kaczorem Donaldem. Za nim lubiła się ciągnąć zła chmura, przez co non stop była nad nim burza. Jeżeli my dajemy nie złą chmurę, ale słońce komuś innemu, to to słońce jest też nad nami, też z tego korzystamy). Chciałem być wtedy takim przekaźnikiem. Rzeczą, silnikiem, czymś, co potrafi coś wyemitować. Jednak, niestety, zbyt duży tłok w autobusie przeszkodził mi w znalezieniu z nim kontaktu wzrokowego.

(Z kronikarskiego obowiązku odnotuję, że kanar okazał się popeliną. Pewnie ze względu na tłum nie chciało mu się sprawdzać bileów, wysiadł kilka przystanków później, a jeden przede mną. Ale nie o niego tutaj chodzi przecież).

Jednak to było tylko preludium, wstęp do tego, co odczułem w trakcie dnia. I co sprawiło, że jeszcze bardziej w to uwierzyłem.

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Rozmaitości